„Znajdować”
I
W każdy dzień są Twoje urodziny. Święto świata noszonego na plecach. Ciężaru miłego dla myśli czystych. I w taki to dzień przechodzę bez lęku, że mogę utracić coś z widoku rozciągającego się na morze, niebo, do słońca. Na morze zieleni.
Wyszedłem z domu wcześnie rano. W takie dni tak się właśnie wychodzi. Wcześnie. Przerzucony przez ramie, ramiona plecak. I kroki stawiałem równe w drodze przez miasto na pociąg. Kamienice układają się w jeden kamienisty szlak, prowadzący wytartą od stóp tysięcy drogą. Zbawia to miejsce swoich mieszkańców deszczowa woda, z rynien kapiącą na czoła. Święta woda uświęconej modlitwami okolicy. Malownicze usta mówiące o zmieniającej się rzeczywistości w jakiej przyszło mi żyć. Szczekający megafon, zabawka, sprężynka naciągana przez małe dziecko.
Pociąg przyjechał punktualnie. Co nikogo nie dziwi. Ludzie przyzwyczaili się do niesamowitości. Więc wchodzą wszyscy ociężale, zaspani. Dla wszystkich starczy miejsca. Rzucam rzeczy na ziemię i rozsiadam się miedzy innymi, wpatrującymi się w stację kolejową, oddalającą się od nas.
To wszystko jest jak sygnał. Znajduję się nieustannie w jakiejś dziwnej przestrzeni, z której wydziera mnie dźwięk stukającej rytmicznie, przerwami, żelaznych kół. Coś jest w tym trybie życia od jednego wyjścia w następne. Przejmuje się wtedy zapach rosy opadającej na płatki kwiatów nad ranem. Tak jak teraz. Patrzysz na mnie, we mnie właściwie, we wnętrze przesuwającej się, kostki Rubika, z każdym zdaniem które czytasz.
Za oknem szara mgła poranka. Myśli, jeżeli przychodzą o tej porze, skupiają się wokół spraw najprostszych. Co takiego jest w tym świecie, że chcemy się dla niego budzić? Otwarte na oścież okna, okiennice powyrywane przy wybuchu. I widok na morze zieleni rozciągający się po horyzont. Uśmiech serdeczności matki, która straciła syna. Nieskończoność zamykająca się ze strachem. Matko ocalonych żeglarzy, gdy tak się patrzysz przed siebie w twoich oczach widać wzburzone fale, które tam pozostaną na zawsze.
Za pociągową taflą szkła przemykał mi świat jaki tylko ja znałem. Wyraźnie zarysowane ściany kamienic, z budynku unosząca się smuga dymu, szaro mlecznego śladu ludzkiej dłoni na niebie. Jesteśmy w tym świecie najzwyczajniej, przez chwile wpatrując się w słońce palące nasze oczy, usta, skórę twarzy zamieniając w popiół. A nie potrafimy odejść, zwyczajnie przestać. Ta ziemia po której chodzę, jest mi dziwnie bliska. Nawet nie chodzi o przywiązanie rodzinne. Z ziemi jesteśmy rozwianymi grudkami na wietrze.
Stukot kół żelaznych przesuwa mnie dale. Przesuwa się do przodu moje ciało w przestrzeni zamkniętej kosmosem. To jest ostateczność jedyna jakiej możemy doświadczyć. Jeden jest świat. Nic poza nim dla nas nie stworzono. I nie ma w nim śmierci, nieustające trwanie tylko, brama życia otwierająca się przy każdym przejściu.
Czy mógłbym się zdobyć na to żeby to wszystko odrzucić?
Ludzie wokół mnie zajmowali się własnymi sprawami. Trwali niezmiennie w tym świecie, zauroczeni nowością każdego dnia, bez zbędnego namysłu przewijają taśmę celuloidową z klatkami zapisanymi ich życiem. Byli obecni nieustannie w mojej podróży. Zawsze spotykałem ich twarze, całkowicie odmienne z każdą chwilą. Nie marzę o tym, żeby ich poznać. Jest czymś naturalnym, że przebiegają obok zabiegani i zajęci całkowicie tym skrawkiem swojego istnienia. Burzyciele każdego porządku. Mam przed sobą cały kawał życia, oderwany od jednej całości, przelany przez sito wodą dla oczyszczenia. I co z nim zrobię, jeszcze nie wiem. Na razie jadę w stronę północną, torowiskiem dwuszynowym, maszyna ciągnięta przez olbrzymi silnik. Siła tej pracy przeciąga nasze ciała z jednego punktu do drugiego. Błogosławione przesuwanie materii w świecie. Sądzę, że najprościej można to wytłumaczyć na przykładzie. Za oknem wyrastają nowe miasta, rzadziej rozsiane wśród wznoszącej się coraz częściej ziemi. Na nizinie zbyt łatwo przychodzi położenie dróg, wiatraków noszących zmielone zboże na nasze stoły. I ten widok się utrwala. Potem jest następny.
Wnętrze wagonu, niezmienne od lat, kołysała się sennie. Przymykały oczy kobiety zmęczone starością, kruche uschnięte gałęzie drzew. Stacje miarowo, nudnie niemalże mijają. Jestem zauroczony tym widokiem, brakiem jakiegokolwiek widoku. Pola, wszędzie te pola. Wychowałem się w mieście i do pewnego wieku nie miałem pojęcia, że wokół niego po horyzont, rozciąga się pustka – ostateczna w swoim wymiarze.
Rozpakowuje górną klapę plecaka. Wyciągam z niej mapę, żeby dokładnie sprawdzić trasę wędrówki. Przeliczam po cichu godziny, które spędzę na drodze piaszczystej, ziemistej, glinianej, błotnistej, męczącej, wielbiącej wszystkie stopy, które po niej chodzą. I moje mam nadzieję, zapamięta ta droga przychylnie.
Miasto w człowieku rośnie jak uschnięte drzewo. Rozwija puste spróchniałe gałęzie przez żyły, tchawice. Zapuszcza korzenie w stopach. Zrasta się z umysłem. Nieprzygotowanym na to spotkanie. Dlatego obcy jest ci dym i szum radioodbiorników. Dlatego dziwisz się temu co widzisz rano budząc się gdy za oknem miasto podnosi się ze snu warkotem.
Wstałem z miejsca, żeby się przeciągnąć. Żeby rozprostować się w pionie, nabrać głęboko powietrza. Ludzi w pociągu było coraz mniej. Rozrzedzała się atmosfera wewnątrz przesuwającej się maszyny. Niewiele czasu pozostało, żeby przyglądać się tym co jeszcze są w tej metalowej kapsule. To jest jak podróż poza ziemią. Jak wybijanie się poza świat, który się zna, dramatycznie pozostając samemu ze sobą. Mam czasem takie przeczucie, że obraz, który mam przed sobą, że go nie ma, że nie istnieje. Mam wrażenie, że nigdy dwa razy nie spotykam tej samej twarzy. To tak jakby moja wyobraźnia tworzyła nieustannie płótna, jedno płótno, nie przerwany ciąg barw i cieni. Czasem, zbyt dużo cieni. Dlatego jadę tym pojazdem teraz. Zawsze jeżdżę. Przerwy są tylko przymusem.
Coraz częściej zanurzaliśmy się miedzy dwiema górami spierającymi się o miejsce. Na tym krótkim skrawku ziemi zmieściliśmy tyle ile potrafiliśmy przepchnąć po szynach. Człowiek jest jak rzeka. Zawsze znajdzie drogę do celu. I zawsze niesie go w dół. Zaskakujące jest to, że sam nie rozpoznaję siebie w tych zdaniach, które tu pisze do Ciebie. Rozumiem przez to tylko to, że są mi one obce, jak obcy może być spotkany w nocy pies na drodze do domu. Warczący skundlony wyrzutek, pozbawiony wiary i zagubiony w świecie mu obcym.
Chciałbym żebyś tu teraz siedział obok mnie, ty, który czytasz. Historie ludzi bywają równie niesamowite jak i nierealne. Kobieta w bólach porodowych, schodząca kilometrami do budki z telefonem. Tonący na morzu, wyłowiony przez sieci rybackie. Milczący samobójca, spadający triumfalnie, jak raniony ptak, ze ściany błękitnego wieżowca.
Stacja Rajcza. Do wagonu weszła młoda kobieta i mężczyzna około wieku trzydziestu lat. Trzymali się za dłonie. Nieskrępowani obserwującymi ich ludźmi, jadącymi tą trasą od początku. Ich twarze były zwyczajne. Niezbyt ładne, też nie najbrzydsze. Wpatrzeni w siebie nie rozmawiali zbyt wiele. Mój wzrok przykuła spora czerwona broszka przypięta do opiętego na piersiach kobiety swetra. Wszyscy wokół niesieni byli stukotem.
Nie spędzałem zbyt wiele czasu na rozmowach z nimi. Czasem się uśmiechałem, przyglądałem się sylwetkom ciał. Zdaje mi się, że nie potrzebowałem nigdy zbyt wielu kontaktów. Odkąd pamiętam, nie poświęcałem na poznanie życia ludzi, otaczających mnie, swojego czasu. Taka jest już rzeczywistość, że albo my, albo oni. Ja nigdy nie potrafiłem się określić. Tchórz, morderca wychodzący z ciemności. W rozkroku między dniem i nocą. Nie znajdowałem się, określonego po czyjejś stronie.
Widzę, że przed nami wznoszą się leniwie stoki gór. Znajduję się coraz bliżej. Coraz bliżej początku, linii startu z której zacznie się czas spokoju. Para, która przedtem weszła, zasnęła sobie na ramionach. Oparci o siebie jak dwie kolumny kolumnady stojące, wspierające się o ciężkie wilgocią wiosenne powietrze. Przyjemnie jest spędzać czas na przyglądaniu się ich oddechom miarowym. On złożył wczoraj w niej życie, ona przyjęła je z radością rosnącego w pustynnej oazie drzewa. I teraz byle jaki wiatr, byle jaki podmuch nie rozerwie nici wiążącej ich palce. Pozawiązywane mają czerwonymi wrzecionami kciuki, nadgarstki. Spleceni od dnia, który minął, niewidzialnym ciała węzłem. Broszka mieniła się w słońcu, odbijała promienie czerwienią. Trochę samotny się czuję, patrząc tak na nich śpiących. Kwiaty wbite między płyty chodnika.
Porozpinałem się. Pościągałem z siebie zbędne warstwy materiału. Słońce powoli zaczynało wschodzić, oświetlając ciepłem zmęczone, urywanym snem, twarze.
Boje się, czy będziemy w stanie przetrwać na tym świecie kolejne lata. Nieustannie się boję, czy gniew naszych dziadków znowu nie wstąpi w nasze mięśnie, naprężone w łuku, gotowe do ataku. Zadziwiające są znaki na niebie, których nie rozumiemy. Zbliża się czas słońca, a po nim urosną nowe drzewa. Wzniesie się wszystko, na nowo otwierając nie zamknięte drzwi.
Strach jest czymś naturalnym. Widzę to co widzę i nie potrafię odsunąć od siebie tego uczucia. Rozpływam się w nim bezbronny. Jakbym się unosił. Strach wypełnia powietrze w pomieszczeniach, strach irracjonalny, pozbawiony przyczyny. Znaczy się istnieje ona, jednak jest tak głęboko ukryta, że nie potrafimy trafnie określić jej natury.
Stanęliśmy. Przez chwilę nic się nie działo. Potem, z charakterystycznym sykiem otwarły się drzwi wagonu. Byliśmy na miejscu. Zwardoń był niewielką miejscowością. Z pociągu wyskoczyło tylko kilka osób. Poprawiłem na sobie wszystkie paski, na głowę założyłem czapkę bo dzień zapowiadał się słonecznie. Nie lubię mocnego słońca. Nie pozwala się skupić wystarczająco. Słońce królewskie, pięknem na niebie lśniące, bez Ciebie tylko ciemność, cała ciemność. Na plecach ciężar zaczynał wtapiać się w tkankę. Zlewał się ze mną. Pierwsze kroki zawsze są pełne dziwnej radości. Jakby się chciało nagle, bez żadnego wysiłku przeskoczyć te wszystkie załomy, wzniesienia. Zamyka się wtedy wewnętrzny świat i otwiera na to, co się widzi. Doskonałość w czystej postaci. Nierozerwalnie powiązane ze sobą wiązki wiązadeł trzymających w całości każdą z części. I tak się wtedy rusza. Z tym uczuciem.
Za linią ostatnich domów rozrastały się pola. Nawet tutaj, z daleka od miejsca mojego mieszkania, przebywania na tym realnym obrazie, kształcie wyciosanym wprost z głębi, nawet tutaj człowiek znaczy swoją obecność. Najpierw jest jądro jednostki miasta, potem coraz rzadziej rozmieszczone skupiska, żeby rozlać się niekończącymi się polami. One są wszędzie. Pięknem falując na wietrze, iskrząc się feeria kolorów.
Czy mógłbym się zdobyć na to, żeby to wszystko odrzucić?
Nieustannie walczę ze sobą, żeby akceptować innego człowieka, żeby z jego czynów nie wyciągać jedynie tego co złe. W moim życiu nastąpiło przesilenie. Podmuchy targały, zdzierały krople deszczu z ciemnych chmur, które zbierały się nad moim domem i gwałtownie uderzały o okna. Byłem ciemnością cały i nie było we mnie nadziei, okruchów chleba przez staruszkę rozrzucanych w czułości dla bezdomności ptaków. Unosiłem się nad tym co widziałem i pełen pogardy byłem dla tego co żyje. Jak latawiec bez sznurka, rzucany przez wiatr, odbijany między piorunami, grzmotem walących się na mnie skał. Samotny byłem, okrutnie odrzucony. Sam wyznaczyłem sobie ten los. A teraz trwam i pogodziłem się z tym co niezmienne, stałe. Wszystko co najcięższe jeszcze przede mną. Moje życie wstrząśnie niejedna burza, nie raz wyrzucą mnie na brzeg słone wody oceanu. I będę, dławiąc się, łapał powietrze.
Tak to się zawsze zaczyna. Biorę głęboki wdech powietrza. Unoszę się nad ziemią odrywanymi krokami. Jak balon są myśli. Kolejno dźwigają się nad głową. Moja ojczyzna. Dom bez ścian. Tu po raz pierwszy otwarły się oczy i zacząłem widzieć wyraźnie. Pierwszy stok zawsze jest męczący. Ciało przyzwyczaja się, powraca do normalnego rytmu. Oddechu związanego z nim nierozerwalnie. Jeszcze dookoła mnie pojawiają się rzadko rozsiane domy. Ale to są już inne domy, całkiem inni ludzie. Nie jestem tutaj – tak zawsze myślą – żeby uciekać. Nie da się uciekać od siebie samego. Zawsze splątani prętami, widzialną powłoką jest widzenie.
Słońce ogrzewało budzącą się ziemię. Krople rosy szybko znikały, przed owadami, z liści, kwiatów, traw. Ptaki niebo osiągnęły jako pierwsze. Teraz czas na nas, żeby się wzbić na wietrze, żeby nasza skóra stała się tak cienka, noszona podmuchem delikatnym coraz wyżej. Czas pozbyć się maszyn. Odrzucić trzeba z siebie niepotrzebny bagaż.
Więc przystaję, zrzucam z siebie plecak, siadając na nim wyciągam butelkę z wodą. Pierwszych łyków zazwyczaj się nie czuje. Przepływają nagle, szybko. Rozglądam się dookoła. Właśnie przekroczyłem linię lasu, za sobą zostawiając wszystkie pola i domy. Wiązałem się z tym stanem coraz bardziej. Mimo, że nie zajmowały, nie zajmują mi te wypady wiele z życia, to zostają jednak w środku. Zapadają zbyt głęboko, żeby móc je z siebie wytrącić. Odnalazłem w dźwięku kroków odliczanych samemu jakąś dziwną muzykę. Jakbym słyszał zbliżających się powoli, skradających się pod krzewami, między liśćmi opadających gałęzi drzew, moich współplemieńców. Ich dzikie twarze nie pasują do regularnych rysów tego świata. Dlatego się chowają i tylko czekają na swobodny moment, żeby wyjść do mnie, bez strachu na to, że zostaną zauważeni. Ich sylwetki sprężyste, zdecydowane i napięte do gwałtownego wyskoku. Pięści zaciśnięte, puste, bez żadnych narzędzi. Z odległości, za tymi pierwszymi, których spostrzegłem, wzbijał się w powietrze dźwięk bębnów. Rytmiczny słowiański łoskot przodków.
Otworzyłem oczy. W uszach nadal słyszałem dudnienie kroków. Trzeba będzie dalej ruszać. Zamknąłem je jeszcze na chwilę. Wsłuchiwałem się w rytm przestrzeni. W ten nieistniejący dźwięk.
Właściwie to nie mam nic co mógłbym stracić. Jedynie notatnik, ten długopis, którym piszę te słowa, połówkę chleba, grubszą kurtkę. Nic na czym można by się wzbogacić. Żal byłoby tych notatek. Żal tych przelanych godzin, minut i snów.
Nie spieszyłem się wstając. Nie lubię pośpiechu. On zabija każdą myśl, każdą zadumę zmienia w komunikat. Wstałem nogi prostując i ciężar plecaka, namiotu w którym przyjdzie spać, na plecy wrzucając. I nic tylko radość z rozciągającego się dookoła widoku. Las uśpiony żarem budzącego się lata. Poprawiłem czapkę, imitacja nakrycia głowy piechoty amerykańskie, wykonana we Wrocławiu. Wokół szyi zawiązałem chustę. Nie wiem dlaczego. Zimno nie było, przyzwyczajenie, jakaś dziwna moda na pewne drobiazgi pachnące wolnością i nieskrępowaniem. Jak z piosenek turystycznych, całej tej cepelii, przy której się wzruszam. To tak jak z szantami na rynku krakowskim. Niepotrzebne, a jednak się słucha.
Zdawałem sobie jednak sprawę, że to tutaj nietrwałe jest, próchnem jest i czas tego przyjdzie. Mój czas przyjdzie, zastuka do drzwi i przywita się cicho, prosząc o milczenie.
Zachowywałem się spokojnie. Żaden z mich nerwów nie napinał się w oczekiwaniu na to co nadejdzie. Stawiało się kroki i tyle, obserwując zmieniającą się rzeczywistość. Poszedłem dalej. Znalazłem właściwy szlak – czerwony. Teraz pójdzie łatwiej. Uciekam od ludzi. Nie dlatego, że ich nie potrafię znieść. Potrafię, zadziwiająco nawet, się z nimi związać. Uciekam dlatego, że wewnątrz mnie jest wielka samotność. A wypełnić ją trudno. Więc potrzebuję takich ucieczek, żeby poczuć każdą kość. Nawet tą złamaną, która później boli. Nad ranem szczególnie, po przebudzeniu. Aż do rozgrzania jej dalszym marszem.
A gdzie w tym wszystkim miłość? Ciężko powiedzieć. Mam jej w sobie wiele. I gdybym nie ona, ta kobieta, byłoby to uczucie tylko łodzią pchnięto na jezioro, środek jeziora, bez nikogo, kto mógłby nią wiosłować. Płynąłem tak bardzo długo. Bez sternika, lub z fałszywymi żeglarzami. Przez których lądowało się na mieliźnie i w trzcinach. Za długo to trwało. Zbyt bardzo ufałem. Teraz jednak płynę prosto. Silne pchnięcia, zdecydowane, pozwalają mojemu kadłubowi ciąć taflę wody. I tu jest chyba ta miłość. W unoszeniu się dziobu nad nią, w wypełnionych wiatrem żaglach, w każdym kolejnym metrze, który pokonywałem pod górę do domu. On jaki on? będzie dzisiaj gdzieś na skraju lasu – myślałem. I niebo będzie dachem, piosenki wyfruną z dziupli, gniazda na skrzydłach nocy milcząco zawisną. I ten sen, z którym walczyć się będzie, zakryje oczy, usta jedwabną chustą. Płótnem nakryje ciało, a odda dopiero słońca promieniom, bratu życiodajnych okrzyków pełnych radości.
Droga nie nastręczała większych problemów. Szła równo po szczycie pasma. Piaszczysta droga, głęboko zanurzona między dwiema ścianami lasu. Pokonywało się kolejne kilometry prosto przed siebie. Nigdy nie cofając się, nigdy nie zawracając. Bo zawracanie nie jest przygodą. Nie jest chwilą pełną odkrycia. Jest nudą. I nawet jeżeli pokonuje się tą samą drogę po raz któryś tam, a o tym się zapomina, z kolei, to jest ona zawsze czymś nowym. Radosnym odkryciem, że warto tak chodzić i męczyć się i stawiać kroki, stopy odciskać na ziemi brązowej.
Nagle ptaki wyfrunęły z gniada. Nieznane skrzydlate cienie przeleciały nad głową, zaznaczając, głośnym furkotem, swoją obecność.
Zestarzeję się pewno w tym lesie. Nie chce już chyba innego życia niż to ciągłe wygnanie na zielone łąki w samym środku świerkowego bożego pastwiska. Pełnego pni, krzaków, owadów i takich jak ja. Niewielu jest nas prawdziwych. Szczęśliwe góry nie pozwalają za głośno być, niechlujnie być. I są ciężkie i są twarde. Nie wszystkim dają się dotykać. Stukot kół widmowych, warkot przerdzewiałych silników ciągnie przez tą ziemie obraz nakreślony jeszcze w chmurach, odbijanych echem od wystających resztek skalnych pazurów, obraz nie naszego życia, wspomnienia po koralikach z jarzębiny, która rosła w sadzie babci.
Najpiękniejsze są polany. Mocno i jasno oświetlone słońcem. Przystanek w czasie marszu całkowicie obowiązkowy. Rozsiadam się po raz drugi. Nigdzie się nie spieszyłem, niczym nie poganiany, czasem, który dla tego chodzenia, tego świętowania świętem świata, jest odłożony do kieszeni, i zanurzać się w nim można do woli, można tak leżeć i patrzeć. Polana dziwacznie się mieniła. W kolorze szaro-metalicznym odbijały się promienie, rażąc nieprzyzwyczajone oczy. Cienie ptaków plątały się wokoło. Jaka tam cisza była pełna dźwięków. Wolno na niebie poruszały się chmury. Majestatycznie poruszały się w linii poziomej ze wschodu na zachód, niosąc niemieckim i austriackim miastom zapach naszej kultury. Błękitne kłęby. Zawsze obserwowałem je w zachwycie, patrząc jak wznoszą się nad nami od każdego nowego początku, każdego pierwszego błysku świadomości.
Dobrze jest mi w tych stronach świata, w najbliższych mi górach. Nie największych może, jednak ludzkich. Tatry są mi słabo znane, ale przeraża mnie ich majestat i niedostępność. Beskid jest inny. On potrzebuje człowieka do tego, żeby istnieć, żeby mienić się pięknem pastwiska, lasu pokrytego ciepłym mchem.
Powoli zbliżał się wieczór. Za sobą miałem kilkanaście kilometrów, zjedzone dwie puszki pasztetu i wypite półtora litra wody. Słońce zeszło teraz niżej. Jego promienie nie ogrzewały tak mocno twarzy i ust, dlatego szło się lżej. Ciało przyzwyczaiło się do rytmu chodzenia. Ne przeciążałem go zbytnio, żeby noga później nie doskwierała za mocno. Noc była już bliższa. Siostra gwałtownych odejść, szpitalnych łóżek, uschniętej miłości. Zamkniętych oczu sojusznik, bezbronnego nagiego ciała. Śniło mi się kiedyś, że wyciągnęli mnie w nocy, z chaty drewnianej, na zewnątrz. Nieznane cienie związały mi dłonie za plecami sznurem. Starym, jednak mocnym. I wrzucili mnie do wcześniej wykopanego dołu. Między innych. Nie zabili mnie od razu, jak się spodziewałem. Ani później nie odebrano mi życia. Leżałem tak wśród trupów, tak jakby to miał być mój zaplanowany koniec. Między pootwieranymi ich źrenicami, wypatrującymi w moich ruchach pustki. Nie miałem zakneblowanych ust więc krzyk mój wyrwał świadomość z klatki snu. I powróciłem szczęśliwy. Ja, zwycięzca śmierci, ofiara jej ciągłych zabaw, gier okrutnych.
To ciągle wracało. Nie tylko – ciągłe ucieczki, zakrwawione, poranione drutem dłonie – to siedziało we mnie mocno i siłą nie potrafiłem wyrzucić tych obrazów na zewnątrz. Oczy miałem ślepe i tylko te obrazy przewijały się nieustannie. Wyrwać ich z siebie nie potrafiłem, a wnętrze moje ptakami rozrywane było. Jest zawsze. I w tym momencie, zapisywania tego tekstu. Dramatycznie próbują przebić się przez skórę. Naciągają ja od środka, rozdrapują. Piękne ptaki wolności. Bez nich byłbym niczym. Jak manekin, lalka nie posiadająca lalkarza, osoby układającej każdy mój ruch. Palce nakreślające linie atramentem.
Musiałem wybrać sobie miejsce do spania. Najlepsze są obniżenia terenu, wolne od stojących wokół moich braci drzew. Najlepsze są obniżenia terenu, wolne od stojących wokół moich braci drzew. Ich kora i zieleń jest piękna, jednak szerokość rozciągającego się widoku zadowalająco, milcząco będzie wnikał we mnie nad ranem, gdy rozejrzę się dookoła, a tam nie będzie nic. Z daleka od zbliżających się do mnie cieni dawnych wspólników, dawnych wrogów, tych którzy tu wędrowali, spacerowali, biegali nienawistni, z wojną na ustach. Równego terenu było niewiele. Szukałem dłuższą chwilę zanim coś sensowniejszego znalazłem. Byłem na przełęczy między dwoma szczytami. Z daleka od schronisk, nocnych śpiewów i gitar. Nie potrzebowałem ich wtedy. Trochę za bardzo zakłócałoby mi to spokój. Ten gwar w tym czasie był niepotrzebny. Nie chodzi o to, że nie lubiłem tego rodzaju zabawy. Wtedy wolałem wsłuchiwać się w ciszę zbliżającej się nocy. Na niebie widać było jeszcze słońce, ale trzeba było powoli już przygotowywać się na chłód i zmianę pory dnia.
Rozstawienie namiotu to są sekundy. Więcej czasu nazbiera się na tarczy zegara przy układaniu drewna na samotne ognisko. Składanie suchego chrustu, czy łamaniu gałęzi dawno powalonych drzew. Nigdy, często przynajmniej, starałem się nie ranić żywych roślin i zwierząt. Niepotrzebne powiększanie cierpienia na świecie. Moja gatunkowa wyższość nie potrzebowała takich zapewnień. Wystarczy spojrzeć za okno, gdy jest się w domu. Nas tyle jest, tyle nas jest. I to nie służy nikomu. Szczególnie nam samym. Za dużo spraw na zbyt małych ciałach. Za mało przestrzeni.
Za mnie nie oddawajcie życia, ciała niebieskie. Kiedy ogień płonie, dłonie moje wznoszą się do modlitwy. Klęczę przed tym ogniem, przed tym światem uginają się nogi w podziękowaniu za niebo niebieskie nad nami, ptaki na nim, dwie dłonie, żeby opleść nimi innego. Za mnie nie oddawajcie życia, ciała niebieski, lotne mgły, czyste duchy. Za mnie nie warto. Dla mnie najpiękniejszy ból, najpiękniejsze łzy dzięki którym jestem jak wy i z wami płynę po niebie, unoszeniem się.
Ogień już płonął. Niewielki płomień unosił się ponad ziemią, delikatnym ciepłem rysował się w przestrzeni. Wyciągnąłem na zewnątrz i przygotowałem kawałek kiełbasy. Patyk do usmażenia jej naciąłem już wcześniej. Nóż schowałem do plecaka. Drewno strzelało cicho. Dokoła było także jakoś cicho. Owady skryły się w trawie, ptaki frunęły niżej. Unosiły się nad koronami drzew.
W powietrzu czuło się ten charakterystyczny ciężki zapach. Jakby wszystko zmieniło konsystencję i stało się o wiele bardziej gęste. Parno i duszno nagle się zrobiło, a na niebo wzbiły wysoko ciemne chmury idące z północy. Na swojej drodze mijały pewnie Szczecin, Wrocław, niziny i wyżyny. Były nad miastem w którym się urodziłem, jak i nad tym w którym mieszkałem z rodzicami, nieświadomy zupełnie przez pierwszy rok mojego życia. Zbierały siłę przez całą tą drogę. I wtedy kiedy spotkały mnie, były już gotowe. Były pełne i groźne. Wyglądały jakby każda ich część wypełniona była elektrycznością. Wystarczyło by, żeby tylko delikatnie dotknęły czubków drzew, a zaiskrzyłoby ogniem.
Patrzyłem na te chmury i nie byłem pewien czy dobrze wybrałem miejsce na nocleg. Wokół mnie było mnóstwo drzew, a zapowiadało się na potężne iskrzenie. Nie spadała jeszcze ani jedna kropla deszczu. Były to jednak tylko kwestie minut. Tak to się mówi w filmach. Dlatego też pozwalam sobie na dramatyzowanie w wersji filmowej. Więc będzie padać. Po prostu. Deszcz lunie, strugi wody zerwą się w potok, popłyną w dół po stoku. Złączą się w jedną siłę, zdzierającą ziemię do nagich skał. Drzewa stracą równowagę pod korzeniami i będą upadać, jak grupa przechodniów potrącona przez autobus.
Taka pogoda nie wnosiła niczego nowego do krajobrazu. Segregowała jedynie według własnej kategorii, porządkowała i zakłócała według własnego uznania. Zmywane zostają cienie pustego życia, nietwórczych okrzyków lasu i jego mieszkańców.
Jednak to było kiedyś. Burza, która się na tą noc zapowiadała, nie była tak duża. Prawda, że trzaskało porządnie, drzewa nad moim namiotem chybotało się, jednak przeżyłem. Szczęście, czy po prostu nie było tak znowu strasznie? Chyba to drugie. Będąc długo samemu człowiek gubi trochę orientację w rozpoznawaniu faktów. Lało rzęsiście, ale moje miejsce w którym spałem było bezpieczne.
Zamykając oczy, przed zbliżającym się snem, nasłuchiwałem stukającego deszczu o materiał namiotu. Wyładowania elektryczne już dawno przestały szarpać koronami drzew, więc mogłem spokojnie pomyśle o czymś innym. Wiatr ucichnął, a ja jestem w tym miejscu w którym jestem. Dlaczego sam zapuszczam się w miejsca, w których ludzie boją się przebywać? Nie jest to żaden wyczyn te moje chodzenie samemu. Z własnymi myślami na karku i plecach. W nogach nie. W nogach czuję się tylko tętniącą od marszu krew.
Byłem sam w czasie snu. Nikt nie pilnował na zewnątrz i nie rozglądał się, nasłuchując czyichś kroków, oddechu, wokół mojego namiotu. Mój umysł znajdował się daleko od ciała, gdy nagle zaczęły grać bębny. Te same, które słyszałem dzisiejszego dnia. Ciało nie reagowało na dźwięk zbliżających się, w pełnym naprężeniu, braci moich, z twardo zaciśniętymi pięściami. Byli nadzy. Nie było widać ilu ich jest. Pięciu, siedmiu, dziesięciu? Bezszelest kroków zdawał się wszystko kamuflować. Zbliżali się coraz bardziej do mnie. Oddech narastający wokół zacieśniał atmosferę. Nagle zaczęło się robić strasznie duszno. Krople potu spływały po moich plecach, a dźwięk bębnów z oddali nie pozwalał skupić się ciału, pogrążonemu na dnie ciemnej studni, do spięcia mięśni w obronie.
Obudziłem się nad ranem. Była to pora, w której górnicy w moim mieście już dawno pozjeżdżali pod ziemię. Ich ciężkie torby z drugimi śniadaniami wisiały na kołkach specjalnie do tego ustawionych. W czasie przerwy będą na nich czekały. I wtedy kiedy będą się wybierać do domu.
Jeszcze nie wybierałem się do domu. Do domu ojczyzn? Nie wiem, nie planuję tego, chociaż staram się znaleźć do niego drogę. Na razie musiałem spakować plecak, zwinąć namiot i umieścić go na plecach. Nigdy nie lubiłem tej czynności. Nudziło mnie to.
Chciałem dalej iść, kiedy nagle niebo zrobiło się ciemnoczerwone i usłyszałem w górze huk zbliżającego się wiatru. Podmuch był tak ogromny, że liście zrywały się z ziemi, a rośliny uginały się w pokorze przed zapowiedzią tego co stało się chwilę później. Ptaki nagle zniknęły, ukrywając się we własnych bezpiecznych schronieniach. Coś niesamowitego ogarnęło moim ciałem Siła zbliżającej niewiadomej powaliła mnie ogromną mocą. Przewracałem się i staczałem chwilę po stoku. Zatrzymałem się na łagodniejszej polanie. Podniosłem głowę do góry zaraz po tym uderzeniu. Otrząsnąłem się. Niebo robiło się coraz ciemniejsze, zniżało jakby pułap i stawało się ciaśniejsze. Czułem jakby cały jego ciężar przygniatał moje kości. Złapałem się za głowę i skuliłem leżące na ziemi ciało. Napierająca przestrzeń chciała wyciągnąć całego ze mnie ducha, wyssać ze mnie wszystko co dobre i sprawiedliwe. Bałem się śmiertelnie. Co chwilę zimny dreszcz targał całą powłoką , skórą, każdym nerwem. Czułem jak bieleją mi włosy od nasady, powoli, z każdym mocniejszym uderzeniem wiatru. Było w tym coś niepokojącego, nienaturalnego i pięknego. Oto koniec ma się wydarzyć na początku drogi mojego życia. Zanim coś sensownego napisałem, zanim świat spojrzy na mnie ciepłym promieniem słońca, zanim w końcu zdobędę ten ołowiany klucz, który pozwoli mi otworzyć ostatnie drzwi milczącego od wieków pałacu. I to wszystko przenikało mi przez głowę, te myśli szalenie odbijały się wewnątrz umysłu, bezradnie próbując wydostać się za pomocą mowy. Zbierało się we mnie na okrzyk. Wyć przeraźliwie przebijającym się przez kości, mięśnie wołaniem chciałem. Nie wiedziałem co się stało. Nie panowałem już nad niczym.
I myślisz, że widziałem co robić dalej? Stałem tak dłuższą chwilę. Patrzyłem na końcówki własnych butów. Miały kolor beżowy. Były trochę brudne. Obok leżał plecak. Wyglądał tak, jakby mi się zsunął z ramienia. Zabezpieczone resztki z ogniska były już zimne. Było cicho. Nie wiedziałem co się stało. Wszystko wyglądało tak, jakby przestrzeń nie ruszyła się nawet o centymetr w chwili kiedy otwarłem oczy. Tylko ptaków na niebie nie widziałem.
Nie jest ważne dla mnie, czy czytasz te słowa na delikatnym papierze książki, czy na kawałku zwiniętej kartki, którą znalazłeś w śmietniku. Ważne jest, że czytasz te słowa i wiesz, że pełna życia jest ta dłoń, która to wszystko zapisuje. Patrzę się teraz na Ciebie i wiem, że jesteśmy tacy sami, że nasze usta, zagryzione zbyt mocno, krwawią. Zdaje mi się, że dlatego uciekam w te góry, nurkuję głęboko pod wodę, samotnie rozwijam żagiel. Dlatego to robię wszystko. Dlatego piszę, żeby się spotkać z kimś takim, jak ty.
Ile sprzeczności jest w tym co piszę. Jak wiele jest we mnie rzeczy z którymi się najprawdziwiej nie zgadzam. Co dały mi wszystkie pytania, te które zadawałem sam sobie, którymi zadręczałem się nieustannie. Zadręczam się nadal. Jestem od zawsze na granicy. Między ziemią, morzem i niebem, niebem a ziemia. I tak, od kiedy oczy widzą wyraźnie, ciągnie się to moje zaprzeczanie i wiara w ten proces. Jestem jednym z najcichszych dźwięków, które można wydobyć ze strun gitary.
Wracałem powoli do siebie. W sumie nic szczególnego się nie stało. Niebo niebieskie było nade mną i ptaki powróciły z dziupl, rozwijając kolorowe, trzepotem o chmury rozbijając ich barwę, skrzydła. Zmieniałem powoli kierunek swojego marszu. Od dłuższego czasu szedłem już wzdłuż granicy... Jestem kimś innym niż mi się samemu wydawało. Czasem zaskakuję siebie własnym zachowaniem. Tym jak ukrywam się przed wszystkimi, jak odkryte jest moje wnętrze. Zdobyłem się jednak na to, żeby powiedzieć tobie o tym. Tobie, a ty na mnie patrzysz.
Tyle. Spakowałem się już wcześniej, więc musiałem dalej iść. Las jest czymś najpiękniejszym, czymś co wzeszło nad naszym życiem, nad moim życiem. Zwyczajnie szumiał pięknem. I zamykałem oczy, nasłuchując jakiegoś głosu między konarami drzew.
Tyle było tych emocji w tym chodzeniu. Tyle miłości było w tym śpiewaniu cicho, dla siebie tylko, pod nosem. Tak chciałbym przelać te wszystkie uczucia, te palące pragnienie, wyrywające się ze mnie, biegnące gdzieś już tam daleko. I już go nie widzę. Umykają mi myśli tak, i sam umykam przed sobą w milczenie.
Szedłem tak sobie w lesie i nie działo się nic. Szedłem po prostu przed siebie, wzdłuż czerwonego szlaku. Ludzi spotyka się tu niewielu. Minąłem jednego takiego ciekawego pielgrzyma, w dłoni miał różaniec, zapatrzonego gdzieś dalej. I czy to z Bogiem szedł, czy obserwował go tak mocno, że nie widział już niczego. Pozdrowiłem go z uśmiechem, tak normalnie, jak wtedy kiedy nie widzi się nikogo od dłuższego czasu. Zniknął zbyt szybko mi z oczu, żebym pamiętał jego twarz. Zapamiętałem tylko ten mały, podróżny chyba, różaniec w dłoni i uśmiech w odpowiedzi na pozdrowienie.
Nazywam się Grzegorz Pawlicki i nie o mnie jest to pisanie, a o każdym kolejnym kroku jaki stawiam na tej drodze, wydeptanej przez mi podobnych.
II
to tylko kilka chwil
z zewnątrz świat wygląda
lepiej błękitna kula toczy
się po tej osi która
została jej wyznaczona
to tylko kilka chwil
od jednego kroku do
tego który kończy spacer
ostatni i ten pierwszy
zawsze przy nim zamykasz
oczy tak jakbyś nie chciał
widzieć kierunku drogi
całego procesu wyboru
bo przecież to tylko chwila
od bicia dzwonów porannych
a tych nawołujących
do powrotu do domu
do matki i chleba ciepłego
zdaje mi się że widziałem
twoje dłonie przez chwilę
przesuwające wskazówki
na tarczy zegara
zegarmistrz zawsze pracuje
dokładnie i wytrwale
ile to już będzie przesunięć
niewiele ale dotyk pamiętam
każdej wybitej sekundy
późnym wieczorem zawsze
się wraca jeżeli nie wcześniej
ile to już będzie wahań
przed podejmowaniem
w dłoniach ciężkich konarów
żeby je przesuwać dalej
nie dać im rosnąć
w jednym miejscu żyć
życiem krótkiego oddechu
taki krótki jest ten czas
tylko kilka chwil
a teraz widzę wszystkie
mity które poznałem lub
których nie chcę już znać
ludzie rozszarpani historią
stoją teraz przede mną
i rodzina właściciele fabryk
kamienic niedoszli posiadacze
ci biedniejsi odrzuceni przez
bliskich ojciec – ksiądz bracia
nawzajem do siebie celujący
i jeden z nich w piaskach
pustyni samotny z daleka
teraz ja na szczycie
pierwszy z ostatnich
milczący świadek budzącej
się wiosny i opadających
liści na jesień
nie mam ze sobą nic
co byłoby wartością
poza tym jednym uczuciem
reszta to złom mogę go
oddać i nic nie będzie
we mnie cierpiało
to tylko parę chwil
od jednego piania koguta
do pozamykanych powiek
z chwilą nadejścia snu
kojącego ratunku dla ust
które ciągle muszą mówić
dla reszty to gra sen który
łudzi wizjami i nie panuje
nad nim nikt zamyka drzwi
i nie wpuszcza światła
pod żadnym pozorem
jestem tylko ja ciemność
obrazy rozbudzone przez przeszłość
przez strach przed nieznanym
tyle było przecież drzew
przewróconych przez wiatr
tyle pewnych i stałych
które znikły w morzu
przyczyny i skutku
nigdy z niego ich nie wydobędziemy
moja piękna szeroka jak
nocą pusta sawanna
rodzino mój dziadku
babciu ojcze matko bracie
siostro którą sobie przybrałem
odebrałem czasem bliznami
was zmieścić nie potrafię
w tych słowach bezradny
jestem wobec ciężaru
niesionego na barkach
każdego z nas po kolei osobno
i zieleń jedynie prawdziwa
na niej można jeść na
niej można spać żyć szczęśliwie
broniąc się przed
powracającymi wiecznie
a wieczność ta nie trwała
jak pisałem wcześniej
zbyt długo wystarczająco
jednak żeby odbić się kilkoma
obrazami straszliwie
w pamięci chłonnej jak
gąbka z niej nic nie
wyrzucisz zawsze będziesz
nosić tatuaż wyryty nie
igłą a nożem ostro na
skórze głęboko do krwi
mięśnie rozcinając i kości
czy tak to wygląda
ten mój wiek lata
na taśmie filmowej zapisanej
ta korba w której zmieniamy
się bez przepychania aż do chwili
w której ktoś bardziej zmęczony będzie
mógł położyć się na łóżku
błogosławieni ci z nas
którzy się nie męczą ponieważ
nikogo takiego wśród nas
nie ma i nie zapowiada się
na jego szumne przyjście
życie jest tylko przesunięciem
bo to tylko kilka chwil
bo to na niebie frunące
trzy łabędzie królewskie
ptaki pełne wolności
w lotkach skrzydeł i piór
bo to pod wodą oceanu
w głębi srebrne błyski łusek
prują ciemność zachwytem
bo to jeden koło drugiego
przechodnia zatrzymał
się a nad dachem rośnie
słońce ciepłem żółci
bo to cierpiąca matka
w bólu się rodzi a potem
następna i z niej cała
światłość ciemność
bo to są chwile przed zaśnięciem
i z tego się muszę obudzić
żyć snem najprawdziwszym
żeby ich twarze widzieć
takie jakie są a nie tylko
maski znaki hasła
na papierowym ekranie
rysunku jednostronnym
oby taki dzień przyszedł
kiedy najprostsze słowa
silnie rozbłysną i będzie dzień
ten pierwszy dzień nie ostatni
III
Widziałem, jak zasuwał się kolejny zmierzch. Drugi wieczór wędrówki zbliżał się powoli ale miarowo. Byłem już trochę zmęczony tym dniem, więc postanowiłem powoli poszukać sobie czegoś, miejsca jakiegoś, do spania. Nie planowałem noclegu poza lasem. Jednak kiedy zobaczyłem niewielką deskę przybitą do drzewa... Ile to drzew już przebitych takimi deskami, drogowskazami, znakami? Sam pewno widziałeś niejedną, wbiłeś niejedną w żywy organizm, płynący oddechem. No więc, kiedy ją zobaczyłem, postanowiłem, że pójdę w kierunku, który wskazywała. Droga nie była długa. Musiałem zejść ze szlaku, którym szedłem. Wejść głębiej w ciemniejący już las.
Tyle się wydarzyło odkąd przestałem być dzieckiem, a nigdy nie przestałem, odłożyłem tylko plastikowe pistolety, karabiny, łódki i superbohaterów na bok. Teraz jestem trochę starszy, nie wstydzę się uśmiechu, ale dużo też mnie boli. Silnie wdziera we mnie strach, którego tam wcześniej nie było. Jest więcej miłości (czymkolwiek by ona nie była), więcej jasnego światła pod powiekami, gdy zasypiam, ale coraz bardziej się boję. Nie tracę wiary, że zawsze kiedy będę się budzić, będzie czekać na mnie słońce. Strach i niepokój jednak pozostaje.
Nie to jest najważniejsze ostatecznie. Widziałem milczących ludzi nad grobem. Widziałem potrzaskane samochody i dwójkę niosącą ciemny worek z ciałem. Tyle widziałem, a nic jeszcze z tego, co jest prawdziwe, mi się nie ukazało. Bać się nie jest żadną rzeczą niemęska. Tylko ten, który jest słaby nie płacze. Jego można złamać jak suchy patyk. Nie raz zdarzyło mi się rozpaczać, tulić łkanie w szmatę tak, żeby nikt nie słyszał. Wiele razy tak było. Tylko to przerażenie jest dla mnie zagadką. Czy z niego wykluje się coś, co mnie uratuje, czy to jest broń, która kiedyś wystrzeli z pełną siłą pocisku. Rozrywając ciało mojego umysłu, ducha rozwiewając jak sen.
Idąc przez las spodziewałem się, że spotkam kogoś w chatce. Był co prawda późny wrzesień, jednak kilku ludzi się jeszcze w tych górach zawieruszyło na pewno. Z daleka, powoli, gdy zeskakiwałem z wzniesienia, niech ci co tego nie czuli, jak to jest z plecakiem na zmęczonych nogach skakać – niech oni tego żałują, z daleka więc widziałem światła. Nie było w tym nic dziwnego. Bo i nic dziwnego nie dzieje się między ludźmi o podobnym zapatrzeniu się w przestrzeń między nimi a wiecznością. Żyje się więc między takimi najzwyczajniej. Rano wstaje ciało razem ze słońcem, a reszta już jakoś płynie. Trzeba tylko później przygotować drewno na ognisko. Ale to będzie jutro.
Ciekawi mnie maska błazna. To znaczy jak się odnosi to co na jego twarzy, z tym co wewnątrz ukryte. Dlaczego tak bardzo popularny jest wizerunek smutnego klauna? Kiedy przechodzę miastem, w dół brukowanym szlakiem, a na twarzy mam wymalowany uśmiech, to zbija mnie milczeniem niewymowna wibracja tego miejsca. Ludzi krążących między kamienicami. Zastanawia mnie ból, który ukryty jest w twarzy błazna. W jego ruchach powolnych, kiedy siedzi samotny za sceną.
Chata chłopska, którą dostosowano do nowego czasu, dla nowych ludzi, rozświetlała noc. Z wnętrza słychać było szum rozmów, muzyki. Jacyś chłopcy pewnie dla jakiś dziewczyn napinają struny głosowe. Cała ta śmieszna grupa ludzi żyje przez chwilę razem, starając nie przeszkadzać sobie w szczęściu tych krótkich chwil.
Przystanąłem na chwilę przed wejściem do środka. Za mną las spoglądał na to co dalej działo się w tym bezruchu. Nie potrafiłem ruszyć się z miejsca.
IV
widziałem przed sobą człowieka
jego dłonie nieruchome
z mojego wnętrza wiał
tylko wiatr i nie czułem
końca tego dźwięku
huczącego między szkieletem
z kości mięśni i krwi
tak żyje we mnie to życie
osobne odrębne ale bez niego nie ma już nic
zamiera z zimnem każdy
oddech i ślady istnienia
a najpiękniejszym przecież
dla mnie jest budzić się nad ranem
nie rozciągać się tylko tak
stać i wypatrywać słońca
wschodzącego zbyt szybko
bo potem jest już noc
i nie rozumiem nic z tego
ruchu który się dzieje wokół
mnie zagubiony jestem
świat się nie zmienia
ojcowie i ci którzy dali im
możliwość wzrastania
mówią inaczej jakby to
miało przywrócić dawnej
ziemi smak
świat się nie zmienia
tylko nasze sny stają się
mniej wyraźne mniej
w nich koloru żółci
barwy jedynego punktu
odniesienia w dzień
tak żyją oni i ci wokół
ciągle krążący obok mnie
zasypiają z twarzą
na trawie na historii
przewracającej się dokładnie
widzę to wszystko dokładnie
i jego posturę przede mną
drobne ciało które tłoczy
krew nieustannie w dziwnym
zachwycie każdy jego
nerw jest napięty ciało
które tłoczy tą krew
wpatruje się razem ze mną
przed siebie gdzieś daleko
poza całą tą powlokę
zdejmując ją gwałtownie
ile to już takich tu stało
i żadnej do tej pory z ich
ust odpowiedzi nie słyszałem
tylko piosenki wiecznie
piosenki tulące do snu
spięte w strachu zmęczone
tłumy od zawsze
do końca mojej pamięci
V
I zmogłem to. Zwyciężyłem to przeciągłe, uparte wpatrywanie się w daleki jakiś widok niewidzialny. Wszedłem zwyczajnie do środka chaty, otrzepując ubranie z kurzu.
Ludzie zajmowali się sobą. Każdy ma zawsze jakieś zadanie. Siedzieli porozmieszczani dookoła stołu ustawionego na środku niewielkiego pomieszczenia. Na ścianach znajdowało się mnóstwo różnych pamiątek, zdjęć tych, którzy zmienili swoją postać i obok już ich nie widziano. Fotografie szczytów bliższych i dalszych. Byłem jednym z nich stojąc, oparty o framugę drzwi, wpatrując się w to co robią ci, co już odpoczywają.
Za mną do chaty noc weszła bardzo szybko. Poumierały świece, chociaż w nią nie wierzę – w śmierć, to jest ich odchodzenie wyraźnym znakiem jakiegoś końca. W pokojach zrobiło się ciemno. Ja miałem jeszcze dwie własne świece, które zapaliłem, siedząc przy stole, pijąc ciepłą herbatę. Noce były już zimne, więc w kominku paliły się ostatnie szczapy drewna. Niewielki to był ogień, wystarczający jednak, żeby rozświetlić żarem powietrze.
Widziałem w tym całe moje istnienie. Zatrzymany w tym ciągu czas, w każdej klatce zwolnionej taśmy przewijanej w tył. Miałem kiedyś sen, w którym spotkałem człowieka, który był moim przodkiem. Był mi bliski poprzez fakt posiadania zdolności pisania. Zdolności do układania słów. W tym śnie czytałem jego teksty. Wiersze, które nie pozostały w mojej pamięci. Nie pamiętam też twarzy, ani daty jego urodzin. Był mi bliski i uczucie, którego doznałem pozostało we mnie. I to przekonanie, że jest na linii pokoleń stwarzających w przestrzeni każdy mój gest, ktoś taki, kto dał mi do dłoni pióro. Nie mówiąc co z nim zrobić, gdzie znaleźć odpowiedź.
Wszyscy w chacie zaczynali zbierać się do spania. Ja siedziałem przy stole, myśląc o dniu, który minął. O tym poranku obudzonym światłem przebijającym się przez sztuczny materiał namiotu. O tym jak wyszedłem cały zebrany w sobie do dalszego marszu i o tym jak zatrzasnęła mnie ta rzeczywistość we własnej klatce. O tym jak boję się każdego dnia i jak ten strach nawołuje mnie do tego, żeby biec, żeby szukać czegoś wewnątrz tego świata. Żeby zmieniać każdy pogląd, nie ufać nikomu prócz jemu. Ten strach zamiera we mnie jak kamień i tam zostaje wewnątrz.
Nazywam się Grzegorz Pawlicki, a tak naprawdę nie wiem, jak się nazywam i gdzie jest miejsce moje na ziemi, gdzie kwiaty zaczną rosnąć, które posadzą na moim grobie..
Zaraz potem poszedłem spać. Sen nie należy do najprzyjemniejszych czynności w moim życiu. Naturalnie odpoczynek jest najważniejszy. Jednak zbyt często wracały do mnie nocą sny umarłych, chcąc powiedzieć mi o wielkości tego martwego jazgotu grającego ciszą nad nami. Nie potrafiłem ich z siebie wyrzucić. Nie potrafię, a ty czytając te słowa w niczym mi nie pomożesz. To nie jest nawet żadne ostrzeżenie. Bo jeżeli i Ciebie dotknęła ta choroba, to z niej się już nie obudzisz. I tylko śniąc żyć będziesz.
Nie zastanawiam jaki jesteś się. Nie leży to w polu mojego zainteresowania. Każdy jest tak ostatecznie nieokreślony, że pychą byłoby nazywanie Ciebie jakkolwiek. Twoje cechy są mi bliskie, jednakowo odległe i z odrazą bym je odrzucił. Pokochałbym Cię na pewno. Chciałbym namalować twoją twarz. Taką różnorodną w swojej jedności. Całość w wielości.
Noc była chłodna. Okna skraplały oddechy wszystkich, którzy już spali. Ja kładłem się, wchodziłem ospale do śpiwora nasłuchując tętna krwi płynącej w żyłach ludzi w chacie. Puls odbijający się echem.
Sen rozmazał wszystko. Na szczęście były tam tylko jakieś dziwne majaki, jakieś poruszenia walczące o wydostanie się na zewnątrz. Poza obręby ciała, ducha i życia.
Poranek był błogi. Szum z dołu, bo miejsce do spania ułożone było na piętrze, rozbudził mnie. Wstałem więc nie śpiesząc się specjalnie i zszedłem do przygotowujących się do wyjścia ludzi. Zabrałem tam ze sobą trochę jedzenia na śniadanie. Chleb, jakaś konserwa, herbata do zalania – tyle. I nic więcej. Uśmiechałem się od samego wyjścia ze śpiwora, bo widziałem, że słońce weszło wysoko na niebo. I jest jasno, wyjątkowo jasno pomyślałem.
Chleb kroiłem nie za cienko. Nie lubię, jak mi się kromka rozpada. I nie za grubo. Bo ciężko się gryzie takie kromki, które mają więcej niż jeden centymetr. Wyciąłem kawałek wędliny z puszki i położyłem na chleb. Zajadanie się takim jedzeniem zaliczam do jednej z największych przyjemności na dłuższej wędrówce. Poza oczywiście jajkami na twardo, których jednak wtedy nie miałem, i jagodami gdy się leży na trawie i w cieple. Jadłem tak przyglądając się otaczającym mnie ludziom. Ich twarze łagodnie zarysowane, nieraz twarde i nieprzystępne.
Policzę każdą godzinę, która mijała mi na takim trwaniu, wpatrywaniu się w człowieka i wtedy zgaśnie światło???. Każdy z tych, których obserwowałem, obudzi się, wyrwie swoje ciało ze snu. Wtedy wyć będą bezdomne psy w parkach wielkich miast i wokół fontann będą biegały dzieci szalone, upojone słońcem, zielenią trawy i czystym powietrzem. I nie jestem ostatnim, który tak przelicza wszystkie te dni pierwsze, dni ostatnie. W tym przeżywaniu nie jestem opuszczony. Ale gdzie są ci ludzie i jakim językiem mówią na co dzień?
Po śniadaniu szybko podziękowałem obecnym dookoła, zdjąłem ubranie lżejsze, na to do dłuższej wędrówki. Nie zapowiadało się już na nic zaskakującego. Pozakładałem więc na siebie wszystkie te rzeczy, które wziąłem ze sobą. W chacie zostawiłem wpis w księdze gości i dziesięć złotych za nocleg pod dachem, ciepłą wodę na herbatę.
Droga nie była szczególnie męcząca. Wszystkie ważne szczyty miałem już za sobą. Jeszcze tylko dwa, trzy mniejsze, a potem schodzenie do najbliższej wioski i czekanie na autobus, który zabrałby mnie do domu. Ciekawe jest to stwierdzenie. Bo gdzie jest dom, co z nim się stanie, gdy go opuszczę?
Piasek na drodze był już rozgrzany. Tak, że czuło się jego intensywny zapach. Z każdym krokiem coraz głośniejsza orkiestra rozbijała ciszę marszu. Świerszcze są niezwykłymi stworzeniami. Ich muzyka zagłusza każą myśl. Chciałbym być świerszczem, unikającym każdej chwili słabości, grałbym dla wszystkich jeden rytm. Jeden rytm uderzających się dźwięków.
Od dawna chciałem tu przyjechać. Chciałem odpocząć od tych ruchów, które wypełniają miasta nad ranem, w południe. Wieczorami mieszając krew napotkanych zwierząt z powietrzem. Jestem kimś, kto w momencie stawania się, w tym właśnie momencie, w którym powstaje chęć poczęcia się, zamiast wypełnić się pełnią zrozumienia dla sobie współczesnych, zamarł w zachwycie dla tego świata. I ten świat, te góry, ten kolor nieba, zapach powietrza, ziemi, gdy się na niej leży bezbronnym, oddechy kwiatów, które dają życie, to wszystko wypełniło moje płuca, żyły - stając się ze mną jednością. I z tego krajobrazu wyrywać się nie potrafię. Nie chcę nawet. Bo tu jest mój dom. I znalazłem się w tej pułapce, bo pustka często mnie wypełniała głęboko i niczym zapełnić jej nie mogłem. I boję się, że kiedyś zabraknie tej miłości co z zewnątrz przychodzi, od jedynych na tym świecie dobrych, szlachetnych ludzi żyjących obok mnie, ze mną. Widzę, że jest ich mało, ale są. Podtrzymują oddaniem cały mój szkielet, wewnątrz rozlewając spokój.
Znajduję w nich spokój. W tych górach, krajobrazie najpiękniejszym jaki może być dany człowiekowi. I w nich, w tej grupie mi podobnych. Mimo wszystko staram się nie odrzucać czegoś co mnie przeraża. Te wszystkie ludzkie gesty próbuję rozumieć.
Droga zrobiła się coraz bardziej stroma. Schodziłem, żeby znaleźć się w wiosce, gdzie złapie jakiś autobus do miasta. Lubię schodzić po wystających z ziemi skałach. Mam wtedy wrażenie, że dotykając ich ziemia czuje, że się z nią żegnam. Że obejmując je dłonią przytrzymując się, gdy schodzę, dzieje się coś dziwnego. Że zlewam się w jednym i tym samym ciele trwającym od zawsze.
Spojrzałem w górę. Nad koronami drzew było niebo. Jakie to dziwne, że jest to na co dzień odbierane jako zwyczajne, normalne. Nie mogłem od niego oderwać wzroku. Przyciągało mnie niesamowicie. To, że ono nie jest końcem. Że jest początkiem, że rozrasta się i nie widać jego granic. Niebo jest jak życie. Cała głębia tych kolorów niewidocznych dla oka. Czy wiesz co jest wewnątrz tego kosmosu zawartego w Tobie? Czy jest w tym twoim osobistym niebie tyle kolorów? Zawsze chciałem podać Ci rękę, żebyś mógł rozszerzyć cały wizerunek, który tworzysz sobie o mnie. Żeby zlały się nasze kosmosy.
Dzień robił się coraz piękniejszy. Schodziło się przyjemnie bo plecak, opróżniony z jedzenia, był znacznie lżejszy i nie zginał ciała do ziemi. Zrozumiałem, że najważniejsze jest to, żeby nie dać zmienić tego świata. Żeby zakotwiczony głęboko siedział w nas samych. W pewnym sensie jest to walka z wiatrem, przecinanie powietrza batem z nadzieją, że chociaż trochę go to boli. Szum z wysokiego piętra niebieskiego i ta cisza w której on przebywał napełniał mnie ogromnym milczeniem wewnątrz. Jestem z tego świata przecież i nic mnie z niego nie wyrwie. Nawet śmierć.
Powoli zza drzew wyrastały pierwsze większe osiedla, miejsce zamieszkania zwykłych ludzi. Takich jak ja. Delikatny dym z komina starych domów świadczył, że jeszcze nie wszyscy przerzucili się na gaz ziemny, czy piece elektryczne. W ogniu jest coś odległego, skryta jakaś tajemnica istnienia nas, tu wszystkich, na tym świecie.
Do przystanku przy którym zatrzymywał się autobus nie zostało mi zbyt wiele drogi. I jeszcze dużo czasu miałem do wieczoru więc usiadłem zwyczajnie na skraju wioski, jak to zdarzało mi się nie raz, gdy wracałem, a wracać wcale nie potrzebowałem. Wcale moje ciało nie potrzebowało miasta i życia pośrodku tych ludzi, których znałem i których pewno poznam niebawem. Siedziałem więc patrząc na trawę, wyblakłą już trochę od nadchodzącej jesieni, i tak w zamyśleniu nad tym widokiem pomyślałem sobie, że w każdy dzień są Twoje urodziny. Święto świata noszonego na plecach. Ciężaru miłego dla myśli czystych. I, że w taki to dzień przechodzę bez lęku, że mogę utracić coś z widoku rozciągającego się na morze, niebo, do słońca. Na morze zieleni.
I nic z tego dnia nie można zapomnieć. Trzeba w sobie ten dzień ciągle znajdować.
Milczeniem, życiem i słowem.
Na zawsze.
Piotr Tenczyk lipiec – październik 2007